Lampiony i ludzkie pragnienia, czyli krótkie przemyślenia po lekturze Niny z Gwieździstgeo królestwa

Lampiony i ludzkie pragnienia, czyli krótkie przemyślenia po lekturze Niny z Gwieździstgeo królestwa


 

Nina z Gwieździstego Królestwa może się wydawać opowieścią prostą. Ot żebraczka staje się księżniczką. Jest w Ninie jednak znacznie więcej niż można by podejrzewać. To historia o ludzkich uczuciach i ich sile, o pragnieniach, żądzach i wszystkim pomiędzy, a także o więziach, które pomagają przetrwać. Oglądałam też anime, które wybiega dalej, ale w tej opinii omówię jedynie pierwszy tom.

Nina żyje na ulicach królestwa Fortuna. Ukrywa swoje oczy w kolorze lapis lazuli, by nie ściągnąć na siebie uwagi. Trzyma się z dwójką braci Sajim i Colinem. Wkrótce los ją od nich oddziela. Colin jest chory i umiera, a Saji pogrążony w rozpaczy wydaje ją handlarzom niewolników. Tak poznaje drugiego księcia Fortuny, Azure. Od tej pory ma udawać niedawno zmarłą księżniczkę Alishę. Musi nauczyć się zachowywać przystało na osobę ze swoją pozycją, co nie przychodzi jej z łatwością.

Główna bohaterka jest nieokrzesana, zadziorna i nie pozwala sobą pomiatać. Początkowo nie chce grać roli księżniczki i buntuje się, ale szybko zdaje sobie sprawę, że ucierpią na tym inne osoby, takie jak damy dworu Alishy. Zaczyna zatem współpracować, nawet jeśli nauka etykiety przychodzi jej z trudem. Jak to często bywa nie od razu dogaduje się z księciem Azure i obwinia go za to w jakiej sytuacji się znalazła. Rozwój ich relacji jest bardzo naturalny i stanowi jeden z jaśniejszych punktów mangi. Azure sam jest zresztą postacią ciekawą. Nieprzenikniony i milczący szybko przekonuje się do dziewczyny i zaczyna okazywać więcej emocji i pokazywać swoją cieplejszą stronę. Wkrótce dowiadujemy się także, że łączy go z Niną więcej niż mogłoby się wydawać.

Nina pragnie relacji i pragnie być kochana. Przywiązuje się nie tylko do Azure, ale także do służby czy młodszego księcia Mulhuluma. Chłopiec czuje się niepewnie w roli następcy tronu, co sprawia, że między nim, a Niną rodzi się nić porozumienia. Dziewczyna potrafi zjednywać sobie ludzi dzięki swojej energii i szczerości. Nie wszyscy są jednak jej przychylni. Królowa jest w swej niechęci otwarta, a w cieniu kryją się także spiskowcy, którzy będą chcieli pozbyć się Niny.

Piękny jest motyw lampionów, który pojawia się w jednym momencie. W królestwie, co roku odbywa się święto, podczas którego są puszczane. W pierwszych latach swego życia Nina świętowała razem z rodzicami, później z Sajim i Colinem. Jest to festiwal ludzkich marzeń. Wraz z lampionem do nieba leci życzenie. Nina wspomina poprzednie święta i tęskni za dawnym życiem. Teraz nie ma już nikogo, kto mówiłby do niej Nina, ale czy na pewno?

Wspomnę jeszcze o rysunkach, są delikatne i estetyczne. Nina jest bardzo ekspresyjna. Dużo uwagi poświęcono także oczom i temu, co wyrażają.  Scena z lampionami jest przepiękna.

Pierwszy tom Niny z Gwieździstego Królestwa jest dobrym wstępem do opowieści. Zapoznaje nas z głównymi bohaterami (choć nie wszystkimi, później na scenę wkroczy książę Sett, którego zresztą już tu zapowiedziano), daje początek ważnym relacjom oraz pokazuje świat przedstawiony i jego zwyczaje. 

Nieco zbyt osobiste podsumowanie 2024

Nieco zbyt osobiste podsumowanie 2024

 


Nie wiem właściwie po co mi to podsumowanie. To w sumie nie do końca prawda. Trochę wiem. Chyba mam potrzebę udokumentowania swoich przeżyć z tego roku, mojego stanu pod jego koniec i pożegnania się z nim. Chcę wejść w ten nowy rok z nieśmiałą nadzieją na to, że wszystko nareszcie zmierza w dobrym kierunku. Będzie trochę rzeczy z życia i z popkultury. Będzie też bardziej osobiście niż zwykle, może zbyt osobiście.

Ostatni ponad rok naznaczyły moje problemy z żołądkiem. Psuły mi często plany i po prostu były najzwyczajniej w świecie uciążliwe i nieprzyjemne. Jak pewnie podejrzewacie nie wpływało to także dobrze na mój stan psychiczny. Cały czas zastanawiałam się, co mi jest i obawiałam się najgorszego. Chodziłam do lekarzy. Czasem trochę z tym zwlekałam. Najczęściej jak mi się trochę poprawiło. Żaden z lekarzy nie chciał mnie wysłać na usg. W końcu poszłam sama i okazało się, że mam kamień na woreczku żółciowym i to on może być przyczyną moich dolegliwości. Poczułam dziwną ulgę, bo już przynajmniej wiedziałam, co mi jest. Dzięki temu poczułam się trochę lepiej ze sobą i zyskałam nowe siły. Czeka mnie najprawdopodobniej zabieg, ale muszę jeszcze przejść przez parę procedur.

Z moim stanem psychicznym bywało różnie. Ciągłe dolegliwości nie wpływały na niego dobrze. Nie podobała mi się również moja ówczesna praca. Na szczęście udało mi się ją zmienić i teraz mam naprawdę dobre zajęcie. Pod koniec roku zwiększył mi się zakres obowiązków i w nowym będę więcej zarabiać. Dzięki paru pochwałą zyskałam też większy zapał i chęć do rozwoju i nauki nowych rzeczy. Mam nadzieję, że ta energia ze mną zostanie. Zaczęłam też uczęszczać do kolejnego psychologa. Może tym razem terapia się uda. Trzymajcie kciuki.

Pisanie w tym roku szło mi średnio. Muszę to przed sobą przyznać. Próbowałam różnych sposobów, żeby do niego wrócić, ale zwykle kończyły się fiaskiem. Nadal próbuję, bo pisanie jest z jakiegoś powodu dla mnie ważne i jestem na tyle głupia, że nie potrafię z niego zrezygnować. Cały czas jednak w jakiś sposób mi towarzyszyło, najczęściej w formie luźnych zapisków w pamiętniku, czy to na komputerze, czy to na papierze, a parę razy nawet na komórce. W mojej głowie narodziła się nawet nowa opowieść. Tym razem bez wątków nadnaturalnych, które zwykle towarzyszą większości moich historii. Nie wiem jak na dłuższą metę to przeżyję, bo ciężko mi się bez tego pisze. Nowy projekt to młodzieżówka, z elementami kryminału pod roboczym tytułem Zagadka dla dwojga. Tak, wiem. Nie brzmi to najlepiej, ale coś czuję, że przylgnie i zostanie. Wkrótce zdradzę więcej.

Z prowadzeniem tego oto bloga było chyba gorzej niż średnio. Ostatni wpis opublikowałam na Walentynki. Pisałam o shipowaniu, czymś co bardzo definiuje moje doświadczenie fanowania. Nie napisałam żadnej recenzji, choć przeczytałam trochę książek, nawet kilka bardzo dobrych i wartych polecenia. Wylot Olesi Ivchenko i Ucieczka Apsary Katarzyny Podstawek i Katarzyny Rutkowskiej, choć tak różne były jednymi z nich. Oczarowały mnie. Z prowadzeniem Instagrama było ciut lepiej. Pojawiło się trochę mojej wątpliwej twórczości. Zdradziłam też trochę o moich najważniejszych i najbliższych sercu projektach. Pojawią się jeszcze posty o innych. Chcę trochę popracować nad ich szatą graficzną, tak by była ciekawsza i bardziej przyciągająca wzrok. W tym roku zaniedbałam moje ukochane Whosome. Nadal z doskoku coś wnosiłam, ale nie było tego wiele. Napisałam dla portalu jedynie trzy teksty. Facebook Perła pisze czasami odżywał, ale tylko na krótkie chwili. Potrzebuję znaleźć na niego jakiś pomysł. Nie obiecuję, że w nowym roku będę aktywniejsza, ale chcę od czasu do czasu napisać jakiś dłuższy tekst, czy też podziałać na mediach społecznościowych.

Byłam na paru konwentach i spotkałam się podczas nich z ludźmi, których lubię i cenię. Powiem Wam, że ja bardzo lubię konwenty, choć jeżdżę na nie od niedawna. Dają mi szansę na posłuchanie o tym, co mnie interesuje, na spotkania, na rozmowy. Pozwalają mi też trochę wyjść ze swojej skorupki. Zdarza mi się także samej prelegować, co jest dla mnie wyzwaniem. Na razie opowiadałam o tym, w czym czuję się najlepiej, czyli o kreskówkach.

W tym roku moim największym popkulturowym odkryciem był serial Bojack Horseman, który obejrzałam dwa razy. Pokochałam go całym sercem i uważam obecnie za moją ulubioną historię fikcyjną w ogóle. Poruszył we mnie właściwe struny. Trudno mi o nim pisać, bo boję się, że nie uda mi się w pełni oddać tego, co czuję. To opowieść o słabościach i zmaganiach, o relacjach, o próbie zmiany i o doświadczeniu bycia człowiekiem (czy też w przypadku tej serii zwierzęciem). Jest przy tym bolesna i bardzo życiowa, ale także pełna nadziei. Skoro Bojack może się zmienić, my też możemy.

Ten rok kończy się zadziwiająco pozytywnie, z zmianami, które sprawiają, że czuję się lepiej ze sobą. Nadal oczywiście obawiam się przyszłości i cały czas z tyłu głowy towarzyszy mi lęk przed nią, ale mam więcej wiary w to, że wszystko jakoś się ułoży. W głowie mam postanowienia na 2025, ale jednocześnie wiem, że nakładanie na siebie zbyt dużej presji nie przyniesie dobrego efektu. Mam zamiar zatem po prostu iść do przodu, starać się i nie poddawać, nawet jeśli odniosę porażkę. Może to wszystko brzmi naiwnie, ale potrzebowałam to napisać, by dodać sobie trochę siły.

Chcę też podziękować ludziom, którzy towarzyszyli mi przez ten rok. Nie do końca umiem w relacje, ciężko mi się je nawiązuje, czasami długo odpisuję, ale cieszę się, że jesteście i mam nadzieję, że zostaniecie.

Fajnego Sylwestra i dobrego 2025 roku, moi drodzy!

Trochę o shipowaniu i czym dla mnie jest

Trochę o shipowaniu i czym dla mnie jest

 


Czy nam się to podoba, czy nie shipowanie jest w fandomie wszechobecne i z pewnością tak stare, jak sam fandom. Nie będę się jednak zajmować w tym tekście historią tego zjawiska, ani je analizować. Chcę opowiedzieć Wam o tym czym jest ono dla mnie, jak do niego podchodzę i jak wypływa na moje własne doświadczenie z fanowaniem. Wspomnę też oczywiście o moich ulubionych parach. Nie o wszystkich, bo to by zajęło nam wieki, ale o tych najważniejszych, które mnie w pewien sposób ukształtowały. Momentami będzie osobiście, także uważajcie. Strzeżcie się również anglicyzmów, bo tekst z oczywistych powodów będzie nimi wypełniony.

Najpierw może wyjawię, że jestem dużą shiperką i zawsze jak już zaczynam coś oglądać bądź czytać, znajduję coś do shipowania. Czasem upatruję sobie jakiś ship, nawet jeszcze przed zagłębieniem się w jakieś dzieło, bo czuję, że ta para mi się spodoba. Już od dzieciństwa miałam słabość do historii miłosnych. Wychowałam się na komediach romantycznych. Mama oglądała ich dużo, a ja razem z nią. Do dziś mam do nich sentyment i wracam do niektórych tytułów. Może to częściowo wyjaśniać moje zamiłowanie do shipowania. Pamiętam, że od zawsze lubiłam łączyć postaci w pary i z ekscytacją śledzić ich rozwój. 


Jednym z moich pierwszych shipów byli Phoebe i Cole z Czarodziejek. Bardzo emocjonowało mnie to, że to taka zakazana miłość między wrogami. Chyba właśnie wtedy narodziło się moje uwielbienie dla dziś dość popularnego tropu enemies to lovers. Phoebe i Cole nie skończyli niestety szczęśliwie, nad czym do dziś ubolewam. To jak poprowadzono postać Cole’a również pozostawia wiele do życzenia. Później byli Chirurdzy. Tam było sporo do shipowania. Tam też zetknęłam się pierwszy raz z queerowymi wątkami. 

Później był Batman i Catwoman, ta wersja z Batman: The Animated Series. Znowu mamy wątek zakochanych w sobie wrogów. W mojej historii shipowania powtórzyło się to jeszcze wiele razy – zarówno w latach nastoletnich, jak i już w tych bliższych teraźniejszości. Lubiłam też shipy inspirowane Batmanem i Catwoman, takie jak Jake Long i Rose z kreskówki Amerykański smok: Jake Long (ten poznałam nawet jeszcze przed poznaniem Batmana i Catwoman), czy Danny i Valerie z Danny’ego Phantoma (ubolewałam nad tym, że skończył z Sam).

Batman: The Animated Series jest wyjątkowe z jeszcze jednego powodu - to stąd pochodzi mój pierwszy queerowy ship, który shipowałam wtedy jeszcze bardzo nieśmiało. Mowa tu oczywiście o nikim innym, jak Harley Quinn i Poison Ivy. Mam do tych dwóch postaci bardzo duży sentyment. Po latach moja miłość do nich powróciła z nową mocą za sprawą serialu animowanego o Harley Quinn. Bardzo podobało mi się, jak została tam przedstawiona ich relacja i to jak rozwijała się na przestrzeni kolejnych sezonów. Zbudowały silny, pełen zaufania i pasji związek i to jest piękne, zważywszy na to, jak bardzo zranionymi ludźmi były obie. 

Takie były moje początki z shipowaniem. Później się to coraz bardziej rozwijało. Czasem nawet zdarzyło mi się coś o jakiejś parze napisać, ale raczej rzadko. Piszę wprawdzie fanowskie rzeczy, ale częściej jednak skupiam się na swoich oryginalnych projektach. Te szczęśliwe pary, do których tworzyłam to Moontoffee (Moon i Toffe z Star vs The Forces of Evil) i Obacass (Obake i ciocia Cass z Big Hero 6: The Series). Miałam mnóstwo pomysłów na scenerie dla tych postaci, może dlatego, że kanon w tej kwestii nic nie dostarczył. Szczególnie dobrze bawiłam się pisząc o Obacass. Pochodzi z mało popularnego serialu, więc pewnie domyślacie się, że nie miałam za dużo widowni, ale i tak wspominam miło czas spędzony na tworzeniu do tego shipu. Za Moontoffe zaś płaczę do dziś, bo widzę tu dużo zmarnowanego potencjału. 


Obecnie moje ulubione pary to Perła i Rose Quartz z Steven’a Universe’a (wiem, wiem, ale jest w tym shipie tyle pięknej tragedii, oddania i Rose też kochała Perłę, nie wmówicie mi, że było inaczej), Enid i Elodie z OK K.O! (nie mogło tej serii zabraknąć), Catra i Adora z She-Ry (tutaj jest trochę bardziej skomplikowanie, niż enemies to lovers, bo to friends to enemies to friends to lovers), Bubblegum i Marceline z Adventure Time i Serizawa Katsuya i Reigen Arataka z Mob Psycho 100. Znalazłoby się pewnie jeszcze ich więcej, ale te są najważniejsze. Jeśli chodzi o najnowsze to ostatnio oczarowali mnie Julie Powers i Gideon Greves z Scott Pilgrim Takes Off i Debbie i Cecil z Invincible.

Co ja tak właściwie mam z tego całego shipowania? Przede wszystkim emocje, różne emocje, zarówno radosne, jak i bolesne. Przeżywam losy tych postaci i śledzę je z zapartym tchem, czasem patrząc jak się wzajemnie ranią, jak się godzą, jak sobie zawierzają, jak po prostu ze sobą są, a jeśli w kanonie nic nie ma, szukam wizji innych fanów albo tworzę swoją własną.

Shipowanie jest dla mnie ważną częścią fandomowego doświadczenia. Pozwala mi przeżywać różne emocje, także wspólnie z innymi fanami (co daje poczucie wspólnoty), tworzyć i analizować. Jest jeszcze wiele rzeczy, o których nie wspomniałam, takie jak moje podejście do wojen shiperskich, multishipowania i innych zjawisk. Nie wyczerpałam tematu do końca. Jest on bardzo szeroki. Może jeszcze kiedyś się nad nim pochylę. W tym tekście skupiłam się krótko na tym, co jest dla mnie w tym zjawisku najważniejsze.

Chęć życia w obliczu katastrofy - wrażenia po lekturze Jeśli jutra ma nie być

Chęć życia w obliczu katastrofy - wrażenia po lekturze Jeśli jutra ma nie być

 


Ostrzeżenie o treści: depresja, próba samobójcza, myśli samobójcze

Jeśli jutra ma nie być opowiada historię Avery Byrne, która cierpi na depresję i planuje popełnić samobójstwo. Udaje się w tym celu nad rzekę. W ostatniej chwili powstrzymuje ją telefon od jej dawnej najlepszej przyjaciółki i miłości jej życia, Cass. Dowiaduje się od niej, że w Ziemię za dziewięć dni ma uderzyć asteroida. Avery umawia się, że przed końcem świata ostatni raz jeszcze się spotkają.

Książka zrobiła na mnie duże wrażenie, mimo drobnych zgrzytów, o których wspomnę później. Zacznę od tego, że sposób w jaki opisane zostały zmagania osoby z ciężką depresją był boleśnie prawdziwy i mocno mnie poruszył. Avery cały czas wydawało się, że jest niewystarczająca i, że innym będzie bez niej lepiej. Nie miała żadnych pragnień i nie liczyła na to, że ma jakąś przyszłość. Chciała po prostu odejść, przestać istnieć. Czasami podejmowała też impulsywne działania, nie bojąc się śmierci, a nawet na nią licząc. W miarę rozwoju powieści i zbliżającej się zagłady, w dziewczynie zaczyna budzić się chęć do życia, chęć przyszłości, chęć czegoś więcej. Odkrywa nawet co chciałaby robić.

W powieści przeplatają się przeszłość i teraźniejszość. Avery opowiada przede wszystkim o swojej relacji z Cass i powolnym odkrywaniu, że jest w niej zakochana. Jest wiele uroczych momentów między nimi, ale też, im dalej w przyszłość, i smutnych. Obydwie zawsze różniły się od siebie. Cass była tą odważniejszą, a Avery bardziej wycofaną. Avery też nie zawsze była do końca szczera i nie mówiła przyjaciółce o swoich problemach, ukrywała przed nią swoją depresję, zupełnie jakby bała się pokazać jej swoją nieidealną stronę. Oddaliły się jeszcze bardziej kiedy Cass wyjechała do Nowego Jorku. Nadejście komety okazuje się drugą szansą dla dwójki.

Obserwowanie jak odbudowują swoją relację i powoli znowu stają się dla siebie najważniejszymi osobami na świecie dostarczyło mi mnóstwa emocji – cieszyłam się dobrymi chwilami i przeżywałam te trudniejsze. Droga do pełnego pojednania i zrozumienia siebie nawzajem nie była dla nich łatwa i wymagała od nich zmierzenia się z prawdą.

Podczas czytania szczególną uwagę zwróciłam na wątek bycia osobą queerową w religijnym i konserwatywnym środowisku. Jest mi to temat wyjątkowo bliski. Bardzo dobrze, że został poruszony właśnie w powieści młodzieżowej. Przez nauki kościoła młode osoby dopiero odkrywające swoją tożsamość często zaczynają nienawidzić same siebie i mieć problemy psychiczne. Ciężko jest szukać tam niestety zrozumienia. W powieści wybrzmiało to dość mocno. A jeśli już o problemach psychicznych mowa to również poświęcono uwagę podejściu kościoła do tych kwestii, a w szczególności kwestii samobójstwa. Nasza bohaterka, idąc po poradę do księdza słyszy, że to grzech śmiertelny i zabawa w boga.

Ważne były także relacje rodzinne, zwłaszcza głównej bohaterki z rodzicami i bratem. Rodzice Avery byli bardzo wierzący i religijni i tak też wychowywali swoje dzieci. Mimo to okazali się akceptujący i wspierający, choć musieli także wiele się nauczyć i zrozumieć, ale ważne, że podjęli się tego dla swojego dziecka. Relacja Avery z bratem była, z braku lepszego słowa, rozczulająca. Już od dziecka byli sobie bliscy - nawzajem się wspierali i pomagali sobie. Mam słabość do takich przedstawień rodzeństw i dlatego wątek tej dwójki bardzo mnie kupił. Oczywiście także i oni spotkali na swojej drodze problemy – wyjazd brata na studia, a potem założenie przez niego rodziny. Przybycie komety stało się zatem drugą szansą również dla Avery i jej brata.

Jednym z tematów jest odkrywanie swojej tożsamości seksualnej. Dla każdego człowieka może to przebiegać inaczej, co właśnie pokazuje Jeśli jutra ma nie być. Cass jest pewna swojej orientacji już będąc wczesną nastolatką. Nie wstydzi się tego kim jest i mówi o tym otwarcie. Avery zajmuje to nieco dłużej. Początkowo jest pełna wątpliwości. Każdy ma swoją własną drogę. Czasami może być ona dłuższa, niż u innych i nie ma w tym nic złego. Cieszę się, że w powieści pokazano, jak odkrywanie siebie może się różnić w zależności od osoby.

Jedynym, co mi się nie podobało to momenty w których pisarka siliła się na bardziej poetycki język. Były takie fragmenty, w których dało się wyczuć, że były napisane po to by później służyć za ładne cytaty. Dla mnie wyszły sztucznie i nie pasowały do reszty powieści.

Książkę ostatecznie oceniam bardzo pozytywnie. Postacie były ludzkie i sympatyczne, zwłaszcza Avery i Cass. Przyszło im zmierzyć się z trudną sytuacją, ale odnalazły w sobie nawzajem wsparcie. Przybycie komety okazało się dla nich drugą szansą na odbudowanie zniszczonej relacji. W obliczu śmierci pojawiła się w nich niezachwiana chęć życia i to było piękne, takie ludzkie. Dużym plusem była też dla mnie krytyka nauczania kościoła w kwestii queerowości. Może nie wybrzmiała aż tak mocno jakby mogła, ale dobrze, że pewne rzeczy zostały zauważone.

Pogoń za marzeniami, czyli wrażenia po dwóch pierwszych tomach mangi One Piece

Pogoń za marzeniami, czyli wrażenia po dwóch pierwszych tomach mangi One Piece

 

 


Po latach wróciłam do One Piece’a - zachęcił mnie trochę ten szum wokół aktorskiej adaptacji. Byłam akurat w odwiedzinach w bibliotece i przechadzałam się między regałami, kiedy zauważyłam One Piece i po prostu wzięłam. Kiedyś moja siostra oglądała anime, a ja przysiadałam się na co niektóre odcinki. Potem postanowiłam obejrzeć całość i stanęłam gdzieś na dwudziestym odcinku. Jak na serię z tysiącem odcinków to trochę słaby wynik. Na tym się skończyło.

Fabułę chyba mniej więcej wszyscy znają. W świecie gdzie panuje era piratów, Monkey D. Luffy, zainspirowany przez swojego przyjaciela pirata Rudowłosego Shanksa, chce zostać królem piratów. Najpierw jednak musi zebrać załogę i zdobyć statek. Wyrusza w podróż by tego dokonać. Po drodze dzielnego chłopaka spotykają różne przygody. Najpierw poznaje pierwszego przyszłego członka swojej ekipy – groźnego łowcę piratów i szermierza Rorona Zoro. Razem wywołują zamieszanie w miasteczku, któremu żelazną ręką rządzi pułkownik marynarki wojennej Morgan. Później natykają się na złodziejkę Nanami, która nienawidzi piratów. Mimo początkowej niechęci, stają wspólnie w obronie pewnego miasteczka, na które czyha złowrogi pirat Klaun Buggy.

Pierwsze dwa tomy One Piece’a czytało mi się bardzo przyjemnie. Z łatwością weszłam do tego zwariowanego i barwnego świata, który zarazem jest bardzo spójny i przemyślany. Najbardziej oczarowały mnie postacie. Luffy to sympatyczny chłopak o szerokim uśmiechu, ale jest jednocześnie zwariowany i nieprzewidywalny. Shanks jest po prostu wspaniały! To ktoś kto za głupkowatym uśmiechem i stylem bycia luzaka skrywa dużo mądrości i pokory. Nic dziwnego, że jest inspiracją dla naszego głównego bohatera. W Zoro spodobała mi się jego determinacja, poczucie sprawiedliwości i chęć uczczenia pamięci jego przyjaciółki z dzieciństwa. Nami zaimponowała mi swoim sprytem i zaradnością. Zaciekawiło mnie jaka jest jej przeszłość i co spowodowało, że aż tak nienawidzi piratów. Nasi bohaterowie są dopiero na początku swojej znajomości, ale już widać, jak powoli przywiązują się do siebie i nawzajem chronią. Nami zaczyna także przekonywać się do Luffy’ego i dostrzegać, że nie jest taki jak inni piraci.

Jest też dużo humoru. Sama mocy Luffy’ego, którą zyskał po zjedzeniu diabelskiego owocu wygląda momentami komicznie, ale jednocześnie potrafi być śmiertelna. Mamy dużo gagów wizualnych, takich jak choćby ekspresja postaci. Nie zabrakło także gier słownych, które w posłowiu wyjaśnia tłumacz.

Powrót do One Piece’a uważam za udany. Ta manga nawet po latach wyróżnia się na tle innych tytułów, przede wszystkim ze względu na charakterystyczną kreskę, ciekawy i przemyślany świat przedstawiony i sympatyczne postacie. Ma w sobie dużo ciepła i szczerości. Opowiada o podążaniu za marzeniami, szukaniu skarbów i przygodzie. Czasami takie pozornie proste historie też są potrzebne.

Co to znaczy kochać i być kochanym, czyli o "Długo i szczęśliwie"

Co to znaczy kochać i być kochanym, czyli o "Długo i szczęśliwie"

 



Długo i szczęśliwie autorstwa Alison Cochrun bardzo pozytywnie mnie zaskoczyło. Już dawno nie przeczytałam tak szybko żadnej książki. Wszystko dla mnie tutaj zagrało, po prostu wszystko. Postacie, relacje między nimi, urocze sceny (i te bardziej ostre), rozmowy o zdrowiu psychicznym, miłości i seksualności. Niektóre rzeczy nacisnęły nawet na bardzo osobiste struny. Nie spodziewałam się tego po kolejnym popularnym, mlm romansie, reklamowanym jako następca Red, White & Royal Blue.

Zacznijmy od początku. Długo i szczęśliwie opowiada historię Deva i Charliego. Dev jest producentem w randkowym reality show Długo i szczęśliwie, w którym dwadzieścia kobiet walczy o względy jednego mężczyzny, określanego jako Książę z Bajki. Do tej roli zostaje zwerbowany Charlie Winshaw, technologiczny geniusz, który chce odbudować swój wizerunek, po tym jak został wyrzucony z własnej firmy. Dev zostaje jego opiekunem na planie. Wkrótce dwaj mężczyźni zaczynają coraz bardziej się do siebie zbliżać.

Zarówno Dev, jak i Charlie są bardzo sympatycznymi i pełnowymiarowymi postaciami, żaden nie ustępuje drugiemu. Charlie na początku jest przerażony i nie potrafi odnaleźć się w nowej dla niego sytuacji. Dev przychodzi mu wtedy z pomocą. Między mężczyznami szybko zaczyna rodzić się nić porozumienia, która z czasem przeradza się w coś więcej. Obydwoje boją się pokazać prawdziwych siebie, a raczej może pewnych elementów siebie, przez strach przed odrzuceniem. Wydaje im się, że nie zasługują na prawdziwą miłość. Powoli otwierają się przed sobą nawzajem i znajdują w sobie oparcie. Z przyjemnością obserwowałam rozwój ich relacji, to jak pokochali siebie nawzajem takimi, jakimi są, w całości, bez udawania.

Książka porusza także kwestię chorób psychicznych i ich społecznego postrzegania. Charlie cierpi na zaburzenia obsesyjno-kompulsywne i zaburzenia lękowe. Dev miewa epizody depresyjne. Charlie spotkał się w swoim życiu z niezrozumieniem i odrzuceniem ze strony rodziny i rówieśników, a później także i współpracowników. Dev starał się natomiast ukrywać przed innymi tę część siebie, która nie była optymistyczna i wesoła i bał się przed kimkolwiek otworzyć. Problemy, z którymi zmagają się obaj mężczyźni, zostały przedstawione ze zrozumieniem i współczuciem, w sposób autentyczny.

Książka porusza również temat seksualności i jej odkrywania. Na rynku pełnym opowieści o nastolatkach, dobrze zobaczyć coś o dorosłych, którzy są niepewni swojej tożsamości i dopiero ją odkrywają. Czasami dojście do pewnych prawd o sobie może przecież zająć trochę więcej czasu. Każdy powinien móc podążać swoją własną drogą i robić wszystko w swoim własnym tempie. Była to dla mnie bardzo ważna lekcja, której akurat w tym momencie potrzebowałam. Lekcja, że nie ma tak naprawdę pośpiechu, że nie trzeba się od razu określić, że można po prostu być i żyć.

Warto jeszcze wspomnieć o postaciach pobocznych. Naszej dwójce głównych bohaterów towarzyszyli równie pełnowymiarowi ludzie, co oni. Cała ekipa Długo i szczęśliwie – zarówno ludzie przed, jak i za kamerą tworzyli barwną gromadkę, różnych charakterów. Niektórzy z nich stanowili wsparcie dla Charliego i Deva w ich drodze ku miłości.

Podsumowując, książka nieoczekiwanie mnie zachwyciła. Nie spodziewałam się, że aż tak mi się spodoba. Okazała się piękną opowieścią o dwójce ludzi, którzy mimo tego, że myśleli, że nie zasługują na miłość, w końcu odnajdują ją w sobie nawzajem. Jeszcze przez długi czas będę o niej bardzo ciepło myśleć.
Copyright © Perła pisze , Blogger